Jak to się stało że zawładnęły moim życiem…? stały się czymś w rodzaju ścieżki życiowej. Dlaczego karpie …? Właśnie w tym artykule chciałbym Wam opowiedzieć swoja historię. Historię która trwa do dnia dzisiejszego – bez mała już prawie 20 lat. Rozczarowanie po przegranej walce z rybą , nowe znajomości , techniki połowu, łzy szczęścia , ciekawi goście , moje tajemnice. To wszystko będziecie mogli już wkrótce przeżyć razem ze mną . A więc zaczynamy…
Wędkarstwo zaszczepił mi dziadek. To na któryś wakacjach z kolei kiedy przez tydzień lał deszcz postanowiłem wybrać się z nim na ryby. Zastanawiałem się co może być w tym przyjemnego …? Siedzieć w taką pogodę pod parasolką do tego ciągle w tym samym miejscu i w kompletnej ciszy. Nie to nie dla mnie- pomyślałem. Po przybyciu nad wodę obserwowałem jego każdy ruch. Staruszek który niechętnie się podrywał ze swojego wytartego domowego fotela podskakiwał niczym łania przygotowując zanętę i rozstawiając obóz. Widać było szczęście na jego twarzy. Kiedy ten cały harmider minął usiedliśmy na fotelikach i nastała cisza. Wpatrzony w czerwoną antenkę mojego spławika wsłuchiwałem się w otaczający nas świat. Rechot żab, śpiew ptaków , zapach lasu to było zupełnie coś innego. Coś co spowodowało że zacząłem się do tego odnosić z szacunkiem. Dziadek opowiadał mi kolejne historie ze swoich wędkarskich wypraw a ja wsłuchiwałem się w to, jakby była to muzyka zespołu Depeche Mode, który wtedy bardzo lubiłem. Przy którejś z takich opowieści antenka drgnęła, a dziadek krzyknął – „Masz branie Robert”- To była frajda. Ryba jeździła to w lewo to w prawo, a mój wędkarski guru udzielał mi rad jak postępować podczas holu. Po holu trwającym wieczność w siatce wylądował piękny złoty lin który miał może koło kilograma. Euforia sięgnęła zenitu.

Tu stawiałem swoje pierwsze karpiowe kroki . Konin.
No i zaczęło się. Babcia nie mogła nas utrzymać. Każdy piątek wieczorem ugadywaliśmy się, gdzie by tu pojechać następnego dnia na ryby. Obowiązki dzieliliśmy równo. Dziadek szykował wędki a ja zanętę. To na wspólnych wyjazdach nauczył mnie, jak wiązać haczyki oraz stopniowo wtajemniczał w swoje najskrytsze wędkarskie sekrety. Wyjeżdżaliśmy zawsze wcześnie rano by koło południa wylądować w domu na obiadku. Gdyby stało się inaczej babcia szybko przekreśliła by nasze wędkarskie marzenia. Tak mijały lata.
Pewnego dnia w moim warsztacie pojawił się tęgi jegomość o imieniu Waldek. Od razu zagadał po tym, jak zobaczył w bagażniku mojego samochodu wędki. Sami wiecie, jak to jest, jak spotka się wędkarz z wędkarzem. Robota poszła na dalszy plan. Kiedy zaczął mi opowiadać o wielkich rybach z konińskich wód zdębiałem. W pierwszej chwili pomyślałem, że opowiada mi bajki, ale kiedy zobaczyłem zdjęcia to zrozumiałem, że w naszych wodach pływają „potwory” . Olbrzymie sumy, amury no i karpie. W związku z tym że nadchodziła powoli zima, nie zagadywałem o wspólną wyprawę. Ale to co stało się później zwaliło mnie z nóg. Okazało się bowiem, że u pana Waldka sezon trwa cały rok, a to z powodu ogrzanej wody która jest środkiem ubocznym przy chłodzeniu turbin w elektrowni w Koninie. Pierwsza wspólna wyprawa nie należała może do najprzyjemniejszych. Na dworzu panował siarczysty mróz. Pod nogami trzaskał śnieg. A woda parowała, jakby wstawiona na herbatę. Znowu poczułem to co kiedyś z dziadkiem… Waldek był kolejnym nauczycielem w moich zmaganiach z wędką i to od niego można powiedzieć zapałałem miłością do olbrzymów. Trzeba było oczywiście zmodernizować sprzęt ale cierpliwie czekałem. Setki godzin spędzonych nad wodą , olbrzymia staranność w przygotowywaniu każdego wiązania, dobór odpowiednich materiałów przyponowych, wędziska , kołowrotki to wszystko miało kolosalne znaczenie. Krok po kroku realizowałem plan konspekt ułożony prze karpiowego magistra. Cierpliwość i cel który sobie postawiłem przyniosły po dwóch „ciężkich” sezonach pierwszego 18 kg amura . To było coś mówię Wam.

Waldek pokazał jak łowić duże ryby
Nastało kolejne lato. Nadal siadaliśmy z dziadkiem na nasze ulubione jeziorka, lecz moje wędkowanie wyglądało już zupełnie inaczej. Pozbyłem się spławików i łowiłem wyłącznie z gruntu używając mocnego sprzętu. Dziadek śmiał się i pytał „co to na wieloryba”. Łowiłem rzeczywiście mniej, ale moje ryby były zdecydowanie większe. Kiedy pojechaliśmy na Nowy Jasiniec – łowisko, w którym bakcyl karpiowy rozwinął się na maxa dziadek pękł… Powiedział „naucz mnie łowić takie ryby”. Wszystko się pokręciło- oczywiście pozytywnie. Teraz ja uczyłem i pokazywałem karpiowe techniki. Węzeł bez węzła i goły haczyk, kulki proteinowe stojaki, sygnalizatory. Chłonąłem wiedzę z gazet od karpiarzy, którzy dzielili się nią nad wodą, by z roku na rok łapać coraz więcej. Dziadek też doczekał się swojego karpiowego giganta i złowił 8 kg lampasa. To wszystko co poznawałem wzajemnie się uzupełniało. To było piękne.

Karp i Amur – moi idole.
Tak wyglądał właśnie mój początek z karpiami. Stałem się myśliwym, który tropił, wabił by w końcowej fazie przechytrzyć przeciwnika. Siła tej ryby podczas holu jest ponad czasowa a adrenalina przyprawia o palpitację serca. Dlatego właśnie one dały nowy sens życia i podarowały mi przysłowiowa odskocznię od codzienności.
Dziś Dziadka i Waldka nie ma niestety już wśród nas. Swoją wiedzą dzielę się z młodymi adeptami sztuki karpiowej rozwijając przy tym cały czas swoją. Wędkarstwo karpiowe w ostatnich latach mocno ewaluowało. Mam nadzieje, że w kolejnych artykułach odsłonie Wam wiele ciekawych porad sprzętowych jak i samej taktyki która mam nadzieje przełoży się na wyniki.
Z karpiowym pozdrowieniem,
Robert Adamski
Tekst i foto: ROBERT ADAMSKI
I to jest pasja pokoleniowa. Artykuł na medal.